Forum www.mojekonie.fora.pl Strona Główna

SWALLOW

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.mojekonie.fora.pl Strona Główna -> Opowieści o koniach
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
konik138



Dołączył: 12 Kwi 2008
Posty: 186
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Podkarpacie

PostWysłany: Śro 23:56, 31 Gru 2008    Temat postu: SWALLOW

SWALLOW
Alicja Marcinkiewicz



Zacząłem życie tak jak większość koni, rodząc się na pastwisku. Ale to nie było zwykłe pastwisko: było małe, szare i zanieczyszczone. Moja matka, Mira, też nie wyglądała jak zwykły koń, była wyraźnie zmęczona życiem. Kiedy miałem zaledwie miesiąc odeszła na wiecznie zielone pastwiska. Wtedy też mój, wiecznie na nas zły, właściciel stwierdził, że się do niczego nie nadam. Zostałem sprzedany. Nikt mnie nie chciał. Byłem mały, wychudzony i brzydkiej maści. Zostałem sprzedany. Gdzie? Dowiedziałem się tego dopiero, gdy na podwórze wjechała wielka ciężarówka. Z początku myślałem, że to dla mojej wygody. Ale nie, pomyliłem się. W środku było stłoczonych mnóstwo koni. Były wychudzone, słabe… wszedłem powoli do środka… zamiast podłogi była zimna krata. Przywiązali mnie koło innego źrebaka – Rani. Ciężkie drzwi się zamknęły. Ciężarówka ruszyła. Rzeźnia! Nigdy nie myślałem, że tam trafię, a jednak… Po dwóch dniach uciążliwej podróży, w ciągu której żadnemu koniowi nie dali nawet kropli wody, dojechaliśmy do stodoły. Była mała, pusta, rozpadała się. Mimo to z przyjemnością do niej wszedłem. Mieliśmy ruszać nazajutrz. Ale zaraz kiedy się rozjaśniło do stodoły weszła pewna dziewczyna. Była młoda, miała może 20 lat. Jej spojrzenie od razu padło na mnie i na Rani. Wiedziała, że będzie trudno nas odchować, a mimo to kupiła… uratowała właśnie nas. Mnie nazwała Arsich. Nie podobało mi się to imię. Wolałem to, które nadała mi matka – Swallow. Jak się okazało nasza pani kochała konie, ale nie miała większego pojęcia jak się nimi zajmować. We wszystkim wyręczał ją opryskliwy stajenny. Jef, bo tak stajenny miał na imię, nie wyglądał na zachwyconego tym, że musiał się zajmować jeszcze dwoma brzydkimi i słabymi źrebakami. Wmówił więc swojej pracodawczyni, iż źrebaki wyrosną na swawolne, nieposłuszne i narowiste konie. Pani po dłuższym czasie stwierdziła, że nie odda nas spowrotem do rzeźni. Mieliśmy zostać u niej przez rok, a później zostać sprzedane.
Czas mijał. Przez ten rok zdążyłem zaprzyjaźnić się z Rani. Już nie byliśmy słabymi, małymi i brzydkimi źrebakami. Wypięknieliśmy, nabraliśmy sił. Ja, lśniąco kary, szybki ogier i Ona śliczna gniadosza o bujnej grzywie i odważnym usposobieniu, oraz miłym charakterze. Byliśmy nierozłączni. W końcu nadszedł ten dzień: na podwórze wjechał samochód samochót przyczepą. Z samochodu wysiadł menszczyzna i chwilę rozmawiał z naszą panią, podpisał jakieś papiery i wziąwszy dwa uwiązy ruszył na nasze pastwisko. Nie protestowaliśmy kiedy nas zabierał. Bez sprzeciwu opuściliśmy nasz dom.
Po paru godzinach jazdy dotarliśmy do dziwnego miejsca. Wszędzie było mnóstwo koni poprzywiązywanych do belek. Jak okiem sięgnąć kręcili się ludzie. Zostaliśmy przywiązani obok innych roczniaków. Nie stały spokojnie. Kręciły się na wszystkie strony. Ludzie którzy się nimi opiekowali próbowali je uspokoić. Niektóre konie stawały spokojnie inne ani prośbą, ani groźbą nie chciały słuchać. Pierwszy podszedł kupiec na Rani. Była to młoda, może 16-letnia dziewczyna wraz ze swoją matką. Chcieli mieć śliczną wierzchówkę, którą mogliby wychować sami. Pożegnaliśmy się. Czy ją jeszcze kiedyś zobaczę? Nie mam pojęcia. Kiedy tak rozmyślałem podszedł do mnie jakiś farmer. Zauważyłem go dopiero jak mi chciał podnieść kopyta. Umożliwiałem mu jak mogłem wszystkie badania. Wreszcie, po długich oględzinach, zostałem kupiony. Poprowadził mnie do żelaznej, stosunkowo dużej przyczepy. Zatrzymałem się przed samym wejściem. Zbyt bardzo przypominała mi wydarzenie z moich pierwszych dni życia. Po paru próbach ostrożnie wszedłem. Drzwi się zamknęły. Ruszyliśmy. Jechałem do nowego domu.
Nie wiem ile trwała podróż. Straciłem poczucie czasu. Wiem jedynie tyle, że jak już dojechałem na miejsce świtało. Powoli wyszedłem z przyczepy. Oślepił mnie, po tak długim przebywaniu w ciemnym miejscu, blask światła. Kiedy się już przyzwyczaiłem do tej jasności, zobaczyłem coś, czego w życiu jeszcze nie widziałem: niewielki, ale ładny dom mojego właściciela i stajnie na, jak na oko stwierdziłem, 20 koni oraz wielkie pastwisko sięgające do stawów skokowych trawą. Poza gospodarstwem jak oko wykol były tylko łąki i górskie lasy. To było najpiękniejsze miejsce jakie w życiu widziałem. Chciałem tu zostać na zawsze. John – mój nowy właściciel, zaprowadził mnie do stajni i wpuścił do przestronnego czystego boksu, na samym końcu stajni, gdzie był wspaniały widok na pastwisko. Boks nie był jakiś wyjątkowo piękny, ale był solidny, jasny i pięknie pachniał sianem. To było naprawdę wygodne pomieszczenie.
Codziennie rano John wypuszczał mnie i wszystkie konie na ogromne pastwisko. Znalazłem wśród nich wielu dobrych kolegów, choćby moja bratnia dusza – Ilczi, który był niemal taki sam jak ja, a różnił się tylko maścią (był karogniady) i szybkością (był trochę wolniejszy). Ale znalazłem też śmiertelnego wroga: Parafina. Dwuletni siwek ciągle się pysznił tym, że urodził się na wolności, a został złapany tylko przez innego źrebaka, który zagrodził mu drogę ucieczki. Twierdził, że był jednym z najlepszych koni w stadzie i miał je przejąć, kiedy poprzedni władca umrze. Nie bardzo w to wierzyłem i starałem się nie wtrącać w jego sprawy i trzymać z daleka, ale nie raz i nie dziesięć razy otrzymał ode mnie solidnego kopniaka za uwagi typu:
-Ja urodziłem się jako szlachetny koń, nie tak jak ten muł rzeźny Arsich.
Nienawidziłem jak mnie nazywał tym imieniem, a jeszcze bardziej nie lubiłem, kiedy przypominał mi o moich przeżyciach z pierwszych miesięcy życia. Byliśmy wrogami w pełnym tego słowa znaczeniu.
Pierwsze dwa lata życia na ranczu spędziłem tak samo: rano wychodziłem razem z wszystkimi na pastwisko, żeby się wybiegać i ok. 2-3 godz. Przed zmrokiem wrócić do boksu i tam przespać noc. I tak na okrągło. Ale pewnego dnia John wziął mnie z pastwiska trochę wcześniej. Nie protestowałem Nie zaprowadził mnie do stajni jak zwykle to robił. Kierował się w stronę piaszczystego padoku. Przywiązał mnie do drewnianej belki, a później szybko i delikatnie zarzucił na mnie ciężki płat skóry, który nazywał siodło. Przestraszyłem się. Delikatnie zacząłem odchodzić w bok. John zaczął mnie uspokajać. Kiedy stałem już spokojnie zapiął mi popręg i włożył na głowę coś co nazwał bosal. Nie lubiłem go. Buł sztywny i strasznie mnie po nim bolały boki pyska. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Któregoś dnia John zamiast bosala włożył mi do pyska munsztuk. Nie wiedziałem co to jest i do czego służy. Było zimne i okropnie sztywne. John wsiadł na mnie, pojeździł chwilę dookoła padoku, a potem naprowadził mnie szybkim galopem na środek krótszej ściany padoku. Posłuchałem go bez sprzeciwu. Kiedy już dojerzdżaliśmy do ściany gwałtownie ściągną wodze. Coś mocno nacisnęło na mój język i dziąsła. To okropnie bolało. Chcąc uciec przed bólem gwałtownie przysiadłem na zadzie. Stałem zdezorientowany i przestraszony. To było okropne. Wtedy stwierdziłem, że nie zostanę tu. Nie zniósłbym tego. Wieczorem, kiedy byłem już w boksie zagadnąłem Ilcziego:
-Dziś, John znowu zaprowadził mnie na ten cały padok i na mnie jeździł.
-Wiem. Poza tym myślałem, że codziennie na tobie jeździ, a tobie już dawno znudził się ten temat.
-Tyle że to nie była ta zwykła codzienna jazda. Dziś przyniósł coś, co nazywa wędzidłem, a co okropnie bolało. I podczas galopu to coś mnie strasznie zabolało. Przysiadłem na zadzie i stanąłem w miejscu. Miałem wrażenie że o to właśnie Jonowi chodziło.
-Bry… To okropne.
-Mam zamiar uciec. Nie będę tego dłużej znosił.
-Zgłupiałeś!?
-Nie. Nie zgłupiałem. Nie chcę po prostu tego znowu poczuć. Myślałem że ucieknie ze mną i znajdziemy gdzieś jakiegoś właściciela, który by rozumiał co czujemy.
-Przecież to odludzie. Ponoć do najbliższej farmy jest osiem dni galopu!!!
-Więc możemy zostać tutaj. Te lasy i łąki wyglądają naprawdę pięknie.
-Hmm… Ucieknę z tobą, ale tylko dlatego że jesteś moim przyjacielem i jesteś uparty jak osioł, co wyklucza namówienie cię do zmiany zdania. Ten pomysł jest szalony!
-Wiem. Ale dziękuję. Nie chciałbym uciekać sam.
-Kiedy chcesz uciec?
-Dziś w nocy.
Tak więc jak tylko się ściemniło, a w domu Johna wszystkie światła były już dawno pogaszone, zacząłem majstrować przy zamku mojego boksu. Nie był wybitnie skomplikowany, więc szybko się z nim uporałem. Jak już wyszedłem z mojego boksu otworzyłem Ilcziego. Z nim również poszło gładko. Został jeszcze zamek głównego wejścia do stajni. Był solidniejszy, więc po godzinie siłowania się z nim, stwierdziłem, że to nic nie da. Odwróciłem się. Jak tylko najsilniej mogłem kopnąłem w mniejsze drzwiczki dla ludzi. Upadły, ale przy okazji obudziły wszystkie konie i, jak mi się zdawało, Johna. Szybko przecisnąłem się na dwór i wraz z Ilczim pognaliśmy w stronę lasu. Udało się. Byłem wolny.
Zatrzymaliśmy się dopiero na skraju lasu. Ani ja, ani Ilczi nie chcieliśmy tam wejść. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że w lesie mogą być drapieżniki. Po krótkiej rozmowie ustaliliśmy z Ilczim, że przenocujemy parenaście metrów od skraju lasu, na wypadek gdyby jakiś zwierz chciał na nas zapolować, tak żebyśmy mogli uciec. Ja miałem jeszcze jakiś czas czuwać, podczas gdy Ilczi miał spać. Później po prostu zmieniliśmy się rolami. Tak minęła pełna strachu i napięcia noc.
Kiedy się rano obudziłem Ilczi spokojnie skubał trawę. Nigdy nie ustałby tych dwóch godzin czuwania bez zajęcia, więc nie miałem do niego pretensji. Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w poszukiwaniu jakiegoś strumyczka z wodą. Zgodnie stwierdziliśmy, że w tych okolicach go nie znajdziemy. Poszukiwania zaczęły się w lesie. Kiedy już znaleźliśmy strumyk i się napiliśmy buło południe. Co mieliśmy teraz robić? Ani ja, ani Ilczi nie znaliśmy odpowiedzi. Po długim namyśle ruszyliśmy szukać w tym buszu jakiegoś przyjaznego nam towarzystwa. Raz ze skarpy zauważyłem w lesie stado dzikich koni. Bezzwłocznie powiadomiłem o tym mojego towarzysza. Ten na krótki moment zwrócił wzrok w stronę stada i pełnym galopem ruszył w jego stronę. Ja, oczywiście, podążyłem za nim. Stado dogoniliśmy po długim czasie, bo dopiero o zmierzchu. Na spotkanie pierwszy wyszedł nam Golden – przywódca stada. Ogromny bułan powitał nas przyjaźnie i pozwolił nam z nimi zostać.
W stadzie były tylko klacze i parę źrebaków. Wśród klaczy była smukła siwka. Była piękna. Parę razy chciałem do niej podejść i porozmawiać, ale kiedy tylko się zbliżałem, ona uciekała najdalej jak się dało, czyli na drugi koniec stada. Nie miałem pojęcia, dlaczego. Przez cały następny dzień kombinowałem jak do niej podejść. Kiedy zaczęło się ściemniać Gulden poprowadził stado na jakąś dużą polankę i zarządził nocleg. Mnie w tej ciemności nie było widać niemal wogule. Wiedziałem to bardzo dobrze, więc spróbowałem podejść do siwki z kruchą nadzieją, że mnie nie zauważy i nie ucieknie. Udało się. Stałem tuż obok niej. Nie tracąc czasu zapytałem o to, co mnie najbardziej dręczyło:
-Czemu przez cały dzień uciekałaś, kiedy chciałem do ciebie podejść – aż podskoczyła z wrażenia, kiedy mnie wśród tej ciemności zobaczyła.
-Nie wiem. Nigdy nie byłam jakoś szczególnie chętna do zawierania nowych znajomości. Zawsze mnie inne konie wyśmiewały, bo byłam bardzo widoczna, nie tylko nocą. Nawet za dnia wyróżniałam się wśród drzew kolorem.
-Nie chciałaś znowu usłyszeć tych wszystkich poniżeń, tak?
-Już od dawna odruchowo uciekam, kiedy podchodzi do mnie jakiś nowy koń.
-Przecież po jakimś czasie te konie będą wszędzie. Gdzie wtedy uciekniesz?
-Konie, które się zwykle do nas dołączają, uciekły z pod opieki człowieka. Są, niedoświadczone, a natura robi swoje. Prawie wszystkie padają ofiarą drapieżników.
Wzdrygnąłem się na myśl, że ja też należę do tych ,,niedoświadczonych’’ koni.
-Jak masz na imię? – zapytałem, sam nawet nie wiem czemu.
-Swan. Mam na imię Swan.
-Ja Swallow – odpowiedziałem po namyśle które imię jej podać: nadane przez człowieka, czy przez konia.
Lekko się uśmiechnęła. Opuściła łeb, przymknęła oczy i zasnęła. Ja po chwili również poszedłem spać.
Nie spałem długo. Około północy obudził mnie jakiś dziwnie niepokojący zapach. Spojrzałem na inne konie. Spały spokojnie. Zawsze wyróżniałem się wśród rówieśników węchem, zawsze wyczuwałem wszystkie zapachy trochę wcześniej. Zapach który teraz wyczułem, wprowadził mnie w popłoch. Był dziwny, przerażający. Nie miałem pojęcia co robić. Przestępowałem z nogi na nogę, trwożnie rozglądałem się dokoła, nerwowo parskałem. Wreszcie nie wytrzymawszy cicho zarżałem. Obudziła się tylko stojąca zaraz obok mnie Swan. Spojrzała na mnie i zaczęła węszyć. Patrzyłem na to wszystko. Nic nie rozumiałem. Wreszcie Swan zarżała nerwowo. Wszystkie konie, jak na komendę, odwróciły się i ruszyły galopem w stronę w którą skierowała się klacz. Ruszyłem za nimi. Jeszcze nigdy nie słyszałem żeby koń mógł tak cicho galopować! I to jeszcze po lesie! A co dopiero stado! Biegli niemal niedosłyszalnie! To było dla mnie nie do pojęcia. Nawet zwykle swawolne źrebaki, biegły cicho przy matkach. Nigdy nie przeżyłem czegoś takiego! To nie była ucieczka w popłochu. To było dyskretne wycofanie się za Goldenem na jedną z licznych górskich łąk. Zatrzymali się i odwrócili odwrucili stronę z której żeśmy przybiegli. Golden stał nieruchomo wpatrzony w jeden punkt na skraju lasu. Poszedłem za jego przykładem. Po chwili z tego punktu w który się wpatrywaliśmy wyłoniła się wataha wilków. Skamieniałem ze strachu. Po chwili zobaczyłem Goldena pędzącego wprost na tę watahę. Klacze stały w kole odwrócone zadami na zewnątrz. W środku koła ścieśniły się źrebaki. Parę wilków rzuciło się na Goldena, reszta watahy pobiegła w stronę klaczy, obok których stałem. Zacząłem walczyć. Po drugiej stronie koła dzielnie bronił się przed wilkami Ilczi. W pewnym momencie coś bolesnego złapało mnie za kłąb. To jeden z wilków wbił we mnie swoje kły. Zacząłem wierzgać jak oszalały. Wilk nie mogąc dłużej utrzymać mnie w swoich zębach spadł i złamał sobie kark. Odchodziłem z bólu od zmysłów. Wilki powoli odstępowały ode mnie, widząc że nic nie zdziałają. Nieliczne które zbliżyły się do koła utworzonego przez klacze, zaraz uciekały, skomląc po bolesnym kopniaku z zadnich nóg konia. Wilki się wycofały. Parenaście leżało zabitych lub ledwo żywych na ziemi. Mnie krwawił kłąb. Ilczi miał ranę na szyi i na zadzie, a Golden miał zakrwawioną prawą przednią nogę. Na szczęście ani klacze, ani źrebaki nie ucierpiały. Golden mimo zranionej nogi ruszył, prowadząc jak najdalej od pobojowiska. Zatrzymał się dopiero na wzgórzu, na drugiej stronie olbrzymiej łąki, kilkadziesiąt metrów od skraju lasu. Zarządził postój. Podszedłem do Swan. Chciałem porozmawiać o tym co się dzisiaj stało.
-Skąd wiedziałaś że to wilki? – nie bardzo wiedziałem od czego zacząć.
-Gdybyś ten zapach czuł tak często jak ja, też byś go kojarzył z wilkami.
-Często?
-Mniej więcej raz na tydzień.
-Nigdy jeszcze nie widziałem wilka. Skąd one wiedziały gdzie pobiegło stado?
-Są bardzo podobne do udomowionych przez ludzi psów. Potrafią dotrzeć do ofiary po zapachu.
-Więc po co uciekaliśmy, skoro i tak by nas wytropiły?
-Wyobrażasz sobie obronę na tej polance? Dookoła las. Mogły zaatakować z każdej strony. Nawet gdybyśmy się uratowali, to i tak padłoby dużo koni. Gdybyś mnie nie obudził, nie zdążylibyśmy uciec.
-Znałaś Parafina? – zapytałem znienacka. Dziwnie na mnie spojrzała. Końcu westchnęła i odpowiedziała.
-Znałam. Urodził się w tym stadzie. Strasznie się pysznił tym, że miał zostać następcą Goldena. Nie lubił mnie tylko dlatego, że Golden lubił mnie i stwierdził że nie będę jego osobistą klaczą. Ja też nie chciałam tak skończyć. Kiedyś próbował mnie za to ukarać i kiedy ludzie zaczęli nas wyłapywać, spychał mnie w ich kierunku. Chciał żeby mnie złapali. W pewnym momencie znaleźliśmy się blisko człowieka który zamachną się długą liną z pętlą na końcu. Byłam bardzo szybka więc zaczęłam biec najszybciej jak tylko potrafiłam. Parafin nie mógł mi dorównać. Złapali jego. Ja szybko dołączyłam do stada, które właśnie wbiegało do lasu. Szczerze mówiąc cieszyłam się, że go zabrali. Inaczej, gdyby Golden umarł, miałabym trudne życie.
-Jest w stajni, z której uciekłem. Ciągle pysznił się, że urodził się na wolności, a został złapany tylko przez innego konia.
-Gdyby powiedział, że został złapany bo chciał, zęby złapano innego konia, nie byłby sobą.
Nie pytałem o nic więcej. Ona widocznie też nie miała żadnych pytań.
Reszta nocy odbyła się już bez żadnych przygód. Rano ze wzgórza zobaczyłem jak wilki kończą obgryzać mięso z ciał swoich towarzyszy poległych w nocnym ataku.
Czas mijał. Miałem już cztery lata. Jak mówiła Swan, wizyty wilków i innych drapieżników odbywały się dość często. Z czasem się do tego przyzwyczaiłem i zawiadamiałem stado na długo przed pojawieniem się drapieżnika. Nauczyłem się również wychodzić z takich walk bez większych niż zadrapanie ran. Swan stała mi się bardzo bliska. Któregoś razu, gdy o tym rozmyślałem doszedłem do wniosku, że ją kocham. To odkrycie mnie zszokowało. Od tamtej pory zacząłem się zastanawiać, czy siwka odwdzięcza moje uczucia. Próbowałem to sprawdzić na sto, najczęściej głupich, sposobów: udawałem cały czas mocno kulejącego, aż wreszcie rzeczywiście okulałem, choć nie tak mocno jak podczas udawania, parę razy dałem się zranić wilkom… Nic. Absolutnie nic! Byłem zrezygnowany do granic możliwości. Wreszcie stwierdziłem: koniec. Jeśli mnie Koch to niech sama próbuje zwrócić na siebie uwagę! Dwa dni po tym postanowieniu, kiedy chciałem już iść spać, podeszła do mnie i zaczęła się do mnie przytulać. Byłem całkowicie zdezorientowany. Kiedy z trudem wykrztusiłem pytanie dotyczące ostatnich dni, odpowiedziała wyraźnie rozbawiona:
-Czekałam, po prostu, aż przestaniesz strugać wariata.
Osłupiałem. Co mogłem powiedzieć? Milczałem. Po krótkiej chwili przestała się do mnie przytulać, stanęła obok mnie i pogrążyła się we śnie. Myślałem, że nic już mnie bardziej nie zdziwi. Chyba się myliłem. Następnego dnia Golden zaprowadził stado na dużą, zieloną łąkę. To nie było normalne. Rzadko kiedy za dnia wyprowadzał nas na środek jakiejkolwiek łąki. Zazwyczaj trzymał się blisko lasu, ze względu na to, że w lesie człowiekowi wiele trudniej jest dogonić konie, a co dopiero je złapać! Bułany ogier staną przy maleńkim, pięknie błyszczącym jeziorku pod p łaczącą wierzbą i zaczął:
-Wiem, że nie jestem już tak młody jak kiedyś i za niedługo przyjdzie mi umrzeć. Niestety, ostatnich lat mojego panowania nie przetrwał żaden ogierek. Za to do naszego stada dołączyło trzy lata temu dwa nowe konie. Sprawowały się wyśmienicie. Dzięki nim ostatni rok przeżyło 5 z 6 źrebiąt, które z pewnością będą im kiedyś za to dziękować. Przez ten czas wpadł mi w oko jeden z nich. Mam nadzieję, że w przyszłości Swallow będzie dobrze wami rządzić, bo to on zostanie moim następcą.
Skamieniałem. Najpierw Swan, teraz Golden przekazuje mi stado… To dla mnie za dużo, o wiele za dużo. Nagle poczułem, że Swan mnie lekko szturchnęła. Spojrzałem na nią i zorientowałem się o co jej chodzi. Powoli ruszyłem w stronę Goldena. Po chwili stałem już obok olbrzymiego bułana. Wszyscy wydawali się być zadowoleni z wyboru przywódcy. Niewielu potrafi sobie wyobrazić, jak się z tego cieszyłem.
Zaczęło się ściemniać. Golden poprowadził stado na skraj lasu. Nic nie wskazywało na to, że za niedługo wydarzy się tu tragedia. Golden stał najbliżej lasu. Nagle z trawy, zaraz obok ogiera wyskoczyła puma i skoczyła na niego. Momentalnie zerwałem się żeby mu pomóc. Wierzgnąłem. Puma puściła swą zdobycz. Zmorzyła się do skoku na kolejnego konia, ale zanim skoczyła jedno precyzyjne i potężne uderzenie przednich kopyt karosza odebrało jej życie. Poszedłem sprawdzić co z Goldenem. Już nie żył. Puma złapała Go za gardło i zanim zdążyłem zareagować, udusiła. Opuściłem ze smutkiem łeb. Pierwsza podeszła Swan. Trąciła lekko pysk Goldena i spojrzała wymownie na resztę stada. Nikt nie miał najmniejszych trudności ze zrozumieniem co się stało. Wszyscy opuścili łby. Wiedziałem, że teraz moim obowiązkiem jest zadbać o stado. Odprowadziłem je jak najszybciej od miejsca śmierci ich króla. Wiedziałem, żę drapieżniki szybko się o ni dowiedzą i zbiegną się w to miejsce. Tej nocy smutek nie dał nikomu zasnąć. Nawet Swan nie przyszła dziś ze mną porozmawiać. Ta cisza była przytłaczająca. Rano, kiedy wzeszło słońce czułem się już trochę lepiej ale nadal byłem przygnębiony. Miałem dziś tyle rzeczy na głowie, że nie miałem niemal czasu myśleć o Goldenie. W duchu się z tego cieszyłem. Gorzej miały klacze którym praktycznie całe życie organizuje przewodnik stada. Starałem się je pocieszać jak mogłem. Szczególnie żal było mi mojej Swan. Była teraz królową stada, ale nie myślała o tym. Wyraźnie przytłaczała ją śmierć jej ojca. Chciałem odprowadzić je jak najdalej od miejsca śmierci bułana. Myślałem, że im dalej od miejsca śmierci króla, tym łatwiej im będzie zapomnieć o bólu. Poprowadziłem je przez las. Nie wiedziałem dokładnie gdzie idę. Koło południa wyszliśmy z lasu. Trawa była bardzo wysoka. Kiedy w nią weszliśmy nie dało się nas prawie zobaczyć. Nie wszedłbym na tą łąkę nocą. O nie! Zbyt dobrze wiedziałem jak by sobie w niej radziły pumy. Wolałbym zostać pośród drzew i narazić się na wilki. Ale za dnia pumy nigdy nie polują, więc bez większych obaw wyszedłem z lasu. Kiedy znaleźliśmy się w takim miejscu, że wystarczyło tylko podnieść głowę żeby coś zobaczyć, zatrzymałem się. Kazałem stadu nie podnosić łbów, a sam lekko wychyliłem się nad może trawy. Dopiero teraz uświadomiłem sobie gdzie się znajduję. W dolinie na której zboczu staliśmy, widniała stajnia oraz wybiegi. Stajnia była tą samą z której kiedyś uciekłem. Spojrzałem na padok. John jeździł na Parafinie. Właśnie wykonywał to ćwiczenie, przez które ja kiedyś uciekłem. Uśmiechnęłem się przelotnie, ale zaraz posmutniałem. Nie życzyłbym tego bólu nikomu. Nawet Parafinowi. Powoli przeniosłem wzrok na pastwisko. Skamieniałem. Po pastwisku biegała ta sama gniadosza, z którą spędziłem pierwszy rok mojego życia. Nie wierzyłem własnym oczom. To naprawdę była Rani! Zarżałem cicho na Swan. Kiedy podeszła, podzieliłem się z nią swoimi odkryciami. Wychyliła się lekko. Krótko spojrzała i delikatnie się uśmiechnęła. Wiedziała o co mi chodzi. Wieczorem wprowadziłem stado na pobliską polankę i zostawiłem pod czujnym okiem Ilcziego i Swan. Sam wyruszyłem w stronę gospodarstwa. Wiedziałem, że spotkam klacze na pastwisku, bo John zapędzał je do stajni tylko zimą. Był środek lata więc nie martwiłem się o to że będę zmuszony wydobywać Rani ze stajni. Wyszedłem szybko z lasu i puściłem się galopem na niższą trawę, tak by uniknąć drapieżników. Stanąłem tak żeby John mnie nie mógł zauważyć. Poczekałem aż zgasną wszystkie światła i chwilę później już bezszelestnie mknąłem w stronę pastwiska. Wystarczył jeden lekki skok żeby ogrodzenie zostało za mną. Niestety, nie dało się przy tym uniknąć choćby najmniejszego szelestu. Klacze na pastwisku się przestraszyły. Któraś zasugerowała że to drapieżnik. Zaczęły się w panice tłoczyć jak najbliżej stajni. Zarżałem cicho żeby je uspokoić i żeby nie obudziły Johna. Zapanowała nerwowa cisza. Stępem podesłałem do stłoczonego w nieładzie stadka i zatrzymałem się zaledwie parenaście metrów od niego, tak by mogły rozróżnić, że jestem koniem. Gniadosza postąpiła parę kroków do przodu.
-To ty Swallow? To naprawdę ty? – zapytała przyglądając się mi uważnie Rani.
Podeszłem do niej jak najwolniej umiałem. Kiedy oszołomienie minęło wytłumaczyłem jej po co tu przyszedłem. Popatrzyła na mnie smutno.
-Nie mogę iść. Bo widzisz… - spojrzała na grupę klaczy za sobą – zostawiłabym tu przyjaciół, którzy mi kiedyś bardzo pomogli…
- Nie szkodzi – odpowiedziałem po namyśle – przecież nie muszę brać tylko ciebie.
Odwróciłem się i pogalopowałem w stronę ogrodzenia. Parę klaczy i Rani pobiegło za mną. Inne widocznie wolały zostać. Odwróciłem się do ogrodzenia tyłem. Dwa mocne kopniaki pozwoliły złamać belkę ogrodzenia. Ruszyłem galopem. Co chwila oglądałem się czy Rani i reszta klaczy za mną nadążają. Kiedy trawa zaczęła sięgać do kolan, zatrzymałem się. Jedna z towarzyszek Rani zapytała:
-Czemu nie biegniemy dalej?
-Bo trawa jest i tak już za wysoka. Jeszcze nie zwariowałem żeby się dalej pchać w jeszcze wyższą.
-Zwariować? A czemu? Przecież z łatwością przejdziemy nawet przez dużo od nas wyższą trawę.
-Jeżeli po drodze nie napotkamy pum, co o tej porze jest mało prawdopodobne, to przez trawy przejdziemy spokojnie. Ale uniknięcie wilków w środku lasu graniczy z cudem.
Nic nie odpowiedziała. Kiedy słońce zaczęło wschodzić ruszyłem w stronę mojego stada. Kiedy trawa zaczęła sięgać do kłębów, Rani z pewnym wahaniem powiedziała:
-Czemu idziemy w tak głęboką trawę? Przecież sam mówiłeś, że tam są pumy.
-Tak. Ale pumy polują tylko nocą. Za dnia śpią.
To je przekonało. Dotychczas szliśmy stępa, ale kiedy tylko zaczął się las ruszyłem spokojnym galopem. Klacze poszły za moim przykładem. Galopowaliśmy może pół godziny. Kiedy przybyłem na miejsce byłem delikatnie zasapany, za to klacze biegnące za mną ledwo stały na nogach. Przez to byłem zmuszony pozostać na polanie jeszcze dobrą godzinę. Przez ten czas zdołałem porozmawiać z Swan i Ilczi o ostatniej nocy. Zaatakowało ich małe stadko wilków z którym szybko się uporali. Reszta nosy upłynęła spokojnie. Opowiedziałem im co przeżyłem tej nocy i ruszyliśmy w drogę. Kiedy wyszliśmy na łąkę, podeszła do mnie Rani. Chciała wiedzieć co się ze mną działo po rozstaniu. Opowiedziałem jej moją historię. Kiedy skończyłem, zaczęła relacjonować wydarzenia ze swojego życia:
-Zostałam wtedy kupiona przez matkę pewnej dziewczynki – powiedziała – Trafiłam do ładnej stajenki, miałam do dyspozycji dość duże pastwisko. Dziewczynka nazywała się Mary. Nie była dobrym jeźcem, ani nawet nie miała pojęcia jak mnie wychować, bo zrobiła to źle. Przychodziła do mnie ledwie raz na tydzień. Ganiała mnie po pastwisku. Czasami, jak nie dawałam się jej złapać, biła mnie. Kiedy przyszło mnie ujeżdżać wyprowadziła mnie z boksu, przywiązała, niezgrabnie wyczyściła i gdzieś poszła. Kiedy wróciła niosła mnóstwo połączonych ze sobą pasków i jakiś czarny kawał skóry, który nazywała siodłem. Brutalnie zarzuciła na mnie to ,,siodło’’ i zapięła coś co nazwała ,,popręgiem’’. To coś okropnie uwierało mnie w kłąb, boki i obcierało skórę. Mery założyła mi później na łeb coś co nazywała kiełznem. To były te paski, tylko doczepiła do nich jakiś metalowy pręt który nazwała phelmem… nie… phealmem. To ,,coś’’ było bardzo niewygodne. Kaleczyło mi język, dziąsła i boki pyska. W dodatku było bardzo ciasne. Otworzyłam pysk, żeby nie czuć tego obrzydliwego pręta. Poczułam palący ból na zadzie, który zostawił bat, szarpnięcie na głowie i palący ból w pysku. Musiałam zacisnąć szczękę. Po chwili nie wytrzymałam i chciałam znowu go otworzyć, ale już nie mogłam bo jakiś pasek przytrzymywał mi szczęki! Mary zapięła mi pod pyskiem jakiś łańcuszek przypięty do phealmu, ale znów zapięła GOP bardzo ciasno i teraz czułam ten ból w pysku cały czas. Mary wprowadziła mnie na piaszczysty padok i wskoczyła na mnie. Napięła wodze. Niemiłosierny ból na szczękach i języku nasilił się. Postanowiłam pozbyć się mojego jeźdźca. Zaczęłam kozłować. Mary spadła ale szybko się podniosła, złapała mnie za wodze, zaczęła nimi szarpać i bić mnie gdzie tylko popadnie. Zaczęłam się bronić. Wierzgnęłam. Mery przewróciła się. Myślałam że znowu się podniesie i zacznie mnie katować, więc uciekłam jak najdalej mogłam. Ale Mary się tym razem nie podniosła. Zaczęłam powoli do niej podchodzić. Była nieprzytomna. Chciałam zarżeć, kogoś powiadomić, ale nie mogłam bo za mocno zacisnęła mi pasek na pysku. Po paru godzinach przyszła matka Mary. Ucieszyłam się. Myślałam że ściągnie ze mnie te wszystkie narzędzia tortur, ale ona podbiegła do Mary, potrząsnęła nią, wyciągnęła z kieszeni jakiś przedmiot i zaczęła w ten przedmiot z przerażeniem mówić. Byłam okropnie zdenerwowana. Po chwili, na dokładkę, na podwórze zajechał jakiś okropnie hałasujący samochód. Zabrali Mary i w pośpiechu odjechali. Stajenny zaprowadził matkę Maty do domu. Pod wieczór ktoś wreszcie przypomniał sobie że istnieję i poszedł żeby mnie odprowadzić. Stajenny rozsiodłał mnie i wprowadził do boksu. Znikną. Nikt nie dał mi jeść więc poszłam spać głodna. Nazajutrz rano przyjechał John z przyczepą. Załadował mnie. Zanim zamkną drzwi przyczepy zobaczyłam matkę Mary. Wyglądała jakby mnie nienawidziła ponad wszystko w świecie. Przez te, jak mi się zdawało, parę dni podróży miałam czas żeby, się zastanawiać dlaczego tak jest. Nie wymyśliłam nic. Kiedy mnie wyładował trafiłam prosto na ogromne pastwisko. Codziennie brał parę klaczy i jeździł na nich. Po jakimś tygodniu podszedł do mnie i zaczął prowadzić na padok. Nie uciekałam. Nie wiem czemu, ale szłam spokojnie. Zaczął mnie siodłać więc trochę się spłoszyłam, ale nie bił mnie jak Mary, tylko delikatnie głaskał. Po chwili stałam już osiodłana. Tym razem nic mnie nie uwierało w boki i nie obcierało. Pewnie gdyby nie dociągnięty popręg to bym go nie czuła. Potem założył mi coś podobnego do kantara tylko z naczułkiem i wodzami przebiegającymi za potylicą, krzyżującymi się pod łbem i przebiegającymi przez kółka z boku kantara co nazywał bitless bridle i wsiadł na mnie. Ruszyłam posłusznie stępem kiedy mnie o to poprosił. Nic mnie nie bolało, więc nie miałam powodów uciekać. Puźniej jeszcze kłusowałam i galopowałam. John nie szarpał mnie i nie bił. Lubiłam te jazdy do czasu kiedy w grę wszedł munsztuk. Po trzech takich lekcjach usłyszałam na pastwisku szelest. Myślałam, że to jakiś drapieżnik. Jedna z klaczy powzięła przypuszczenie, że to jakaś puma. W naszym stadku zapanował ogólny popłoch. Kiedy usłyszałyśmy z tamtej strony ciche rżenie i zobaczyłyśmy kształt konia uspokoiłyśmy się nieco. A co się dalej działo to już dobrze wiesz.
Rani i jej przyjaciółki powoli uczyły się porządku w stadzie. Wszystko na nowo zaczęło działać w normalnym rytmie. Aż do czasu kiedy za dnia, będąc na skraju lasu, zobaczyliśmy jadących między drzewami ludzi. Na czele zastępu jechał John na Parafinie. Rzuciliśmy się do ucieczki w stronę przeciwległego brzegu lasu. Biegłem na końcu pilnując żeby nikt nie został w tyle. Ludzi ruszyli za nami. Kiedy dobiegaliśmy już do sporo oddalonego brzegu lasu, ludzie zaczęli rzucać lassa. Ratując przed pochwyceniem Swan, rzuciłem się na lecącą pętlę lassa. Parafin zahamował. Pętla zacisnęła się gwałtownie i pozbawiła mnie na chwilę równowagi. Stado zaczęło zwalniać. Jak najgłośniej umiałem, zarżałem żeby się o mnie nie martwili i schowali się w lesie. Zacząłem rwać się w stronę znikającego stada, wierzgać i gryźć jak najzacieklej się dało. Widząc, że John sobie nie poradzi inni ludzie pomogli mu, zarzucając na mnie kolejne zwoje lin. W końcu byłem unieruchomiony tak, że nie mogłem się nawet poruszyć. Ludzie podnieśli mnie i siłą zaciągnęli na farmę. John bez najmniejszego żalu zrzekł się ,,takiego dzikusa’’, tak samo jak pozostali ludzie. Wziął mnie więc najbardziej brutalny z nich. Wepchnęli mnie do przyczepy i wywieźli na targ koński. Ale to był targ koni rzeźnych. Rzucałem się na wszystkie strony. Spanikowałem. Przed oczyma stanęły mi wydarzenia z młodości. W końcu z pomocą batów i drutów pod wysokim napięciem wepchnęli mnie do jednej z ciężarówek. Stałem w głębi. Do ciężarówki wepchnięto jeszcze mnóstwo innych koni tak że nie mogłem się nawet ruszyć. Drzwi ciężarówki się zamknęły. Czekała nas długa, ciężka podróż. Nieprzyzwyczajony do braku pożywienia i wody już trzeciego dnia opadłem całkowicie z sił. Upadłem. Wiedziałem że to jest mój koniec. Następnego dnia klapa się otworzyła i jacyś ludzie zaczęli wyganiać konie z ciężarówki. Te które upadły podnosili przemocą. Na drugim końcu ciężarówki leżał prawie martwy koń który od dwóch dni podróżował z nogą zaklinowaną pomiędzy prętami kraty która była na ścianie ciężarówki. Ludzie popatrzyli na niego a później przybiegł ktoś z siekierą i odrąbał temu koniowi nogę, która się zaklinowała. Oszalałe z bólu zwierze poderwało się tylko po to, żeby wpaść na zbyt pochyłą rampę i złamać sobie kark. Byłem przerażony, ale nie miałem siły by się podnieść. Z strasznie szybkim biciem serca patrzyłem jak powoli wychodzą kolejne konie i kolejka szybko dochodzi do mnie.
Nagle poderwałem się i zacząłem gnać wprost w stronę wschodzącego słońca. Beztrosko galopowałem przed siebie, czułem wiatr w grzywie. Niewiele obchodziło mnie, że tuż za mną paru mężczyzn próbuje podnieść martwego, karego konia.
Byłem WOLNY.


* * * * * * * * *

Miejsce złapanego Swallowa zajął chwilowo Ilczi. Kiedy syn Swallow Swallowa i Swan dorósł zajął miejsce ojca. Stado Swallowa nadal nawiedzały drapieżniki, ale już nigdy żadnemu człowiekowi nie udało się złapać żadnego z tych koni. Chroniło ich przed tym widmo karego konia, który kiedyś władał tym stadem i pragną nadal go chronić.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez konik138 dnia Śro 23:58, 31 Gru 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
kicia
.....:::::HORSES:::::... Administratorka


Dołączył: 08 Kwi 2008
Posty: 738
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gniezno

PostWysłany: Wto 19:08, 20 Sty 2009    Temat postu:

przepiękne opowiadanie

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
nazarowata
jeździec doskonały


Dołączył: 10 Sty 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: .koniec świata.

PostWysłany: Śro 17:56, 21 Sty 2009    Temat postu:

super . ^^ , ale Ci się nudziło . ;D . jestem zachwycona .

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ewa Kempińska
Końska mama
Końska mama


Dołączył: 12 Kwi 2008
Posty: 282
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Brzeg

PostWysłany: Czw 14:13, 22 Sty 2009    Temat postu:

jejuchno piekne!!!!
ja bym tak nie umiala
w ile to napisalas?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
kicia
.....:::::HORSES:::::... Administratorka


Dołączył: 08 Kwi 2008
Posty: 738
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gniezno

PostWysłany: Czw 19:15, 22 Sty 2009    Temat postu:

ja wiem jedno, że długoo

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
nazarowata
jeździec doskonały


Dołączył: 10 Sty 2009
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: .koniec świata.

PostWysłany: Pią 18:16, 23 Sty 2009    Temat postu:

hihi . ;d nie ma to jak talent .

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ewa Kempińska
Końska mama
Końska mama


Dołączył: 12 Kwi 2008
Posty: 282
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Brzeg

PostWysłany: Sob 18:07, 24 Sty 2009    Temat postu:

kocia wiesz moze nie dlugo moze miala wolny czas w w 2 dni
roznie moze byc Smile
a mam pytanie jak tego konia mama mira odeszla na wieczn zielone pastwiska to znaczy ze zdechla? bo nie moge zajazyc Smile


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ewa Kempińska dnia Sob 18:09, 24 Sty 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
konik138



Dołączył: 12 Kwi 2008
Posty: 186
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Podkarpacie

PostWysłany: Wto 18:52, 27 Sty 2009    Temat postu:

Ewa Kempińska napisał:
a mam pytanie jak tego konia mama mira odeszla na wieczn zielone pastwiska to znaczy ze zdechla? bo nie moge zajazyc Smile


Tak

a pisałam to może 4 dni nie więcej (tylko w pewnym momencie była dłuuuga przerwa w pisaniu)


Dzięki cieszę się że wam się podobało


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez konik138 dnia Wto 18:52, 27 Sty 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.mojekonie.fora.pl Strona Główna -> Opowieści o koniach Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group, modified by MAR
Inheritance free theme by spleen & Programosy

Regulamin